14 października 2011

Nie ma to jak przegrać.

Wczoraj dwa razy graliśmy w Przez Pustynię i oba razy przegrałem, w tym raz dość spektakularnie (57 do 94 czy coś takiego...). Jeśli chodzi o samą grę (którą dopiero co opisywałem) to podoba mi się jeszcze bardziej - tym razem świetnie zadziałała możliwość wymuszenia przez jednego z graczy "przedwczesnego" końca gry - Ptaszek zdobył trochę punktów i skończył grę zanim ja zdołałem całkiem otoczyć swoje obszary (które byłyby większe niż jego). Bardzo sprytne.



Natomiast jeśli chodzi o moją porażkę (podwójną!) to naszła mnie następująca refleksja: granie z żoną, oprócz oczywistych zalet, ma także tę, że nawet porażka daje satysfakcję. No bo w gruncie rzeczy fakt, że moja moja żona potrafi rozgromić mnie w ulubioną planszówkę, to dobra wiadomość! Oczywiście, pod warunkiem, że nie ułatwiam jej tego - ale wierzcie mi, nie ułatwiam. To nasza wspólna zasada: gramy zawsze tak, żeby wygrać. Co więcej, o ileż przyjemniej będziemy zasiadać do kolejnej partii w Przez Pustynię ze świadomością, że wszystko się może zdarzyć (czytaj: że wygra lepszy).
To taki mini wpis, żeby blog się nie zakurzył. Niedługo opiszę dokładniej nasz ostatni nabytek - Jaipur.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz